– W Afryce doceniłem to, że żyjemy w Europie. W bezpiecznym, komfortowym miejscu. Nie musimy mieszkać w domach bez prądu i kanalizacji, nie musimy się martwić o jedzenie i wodę, czyli rzeczy, które wydają się nam podstawowe. Nie myślimy o tym, że mogłoby ich zabraknąć – mówi Rafał Jurkowlaniec, podróżnik, który wyruszył rowerem z Malagi do Bandżulu, gdzie przejechał w 30 dni prawie 4 tysiące kilometrów. Wspomina o egzotyce podróży, o niebezpieczeństwach, ale też i komforcie psychicznym podczas wyprawy. Mimo, że przejechał pół świata, to właśnie tę wyprawę uważa za najbardziej szaloną
Jakub Wróblewski: Dlaczego Afryka?
Rafał Jurkowlaniec: Na wyprawy rowerowe jeżdżę od lat – po Europie, po Azji południowo-wschodniej, po bliskim wschodzie. W tamtym roku przejechałem Amerykę, jechałem z Nowego Jorku aż do Pacyfiku, więc staram się świat zwiedzać na rowerze. Na mojej liście była właśnie Afryka, Australia i Ameryka Południowa. Ta podróż musiała się odbyć teraz, bo to jest najlepszy sezon na egzotyczne kraje. Musiałem wybrać któryś z tych trzech kierunków.
Padło na Afrykę.
Zawsze mnie ten kierunek fascynował. O dziwo jest to miejsce, do którego stosunkowo łatwo można się dostać, bo wystarczy dolecieć do Hiszpanii. Tam wsiada się na rower i rozpoczyna afrykańską przygodę. Dodatkowo miesiąc przede mną przez Afrykę jechał Kamil Knapczyk. Rozmawiałem z nim o tym i wspominał, że jedzie się naprawdę dobrze.
Przekonał Pana.
Uznałem wtedy, że czemu nie – jadę do Afryki. A tak jak wspominałem, był to jeden z kierunków, które rozważałem, więc łatwiej podjąłem tę decyzję.
Wracając do Ameryki. Doświadczenia jakoś pomogły?
Tak, była to moja najdłuższa wyprawa, zajęła mi prawie 2 miesiące.
Zrobił Pan 6587 kilometrów.
Jechałem z Nowego Jorku do Astorii w stanie Oregon nad Pacyfikiem, a założenie było takie, że pokonuję cały kontynent. Pierwotnie miałem skończyć w Kalifornii…
A dojechał Pan do Astorii.
W Kalifornii było zbyt gorąco, więc w trakcie jazdy zmodyfikowałem trasę, odbijając trochę na północ, gdy byłem w Kolorado. Ameryka jest fantastycznym miejscem na wyprawy rowerowe, ponieważ mamy tam wszystko. Od wielkich miast, małych miasteczek, pustyni, po prerie, puszcze, czy nawet góry. Doświadczyłem tam każdego rodzaju terenu, bo oprócz oceanów oraz rzek, zaliczyłem również Góry Skaliste. Najwyższy punkt na trasie znajdował się ponad trzy i pół tysiąca nad poziomem morza, więc było co podjeżdżać. Napotkałem też dzikie zwierzęta. Naprawdę wielka i fajna przygoda, zresztą teraz po wielu miesiącach udało mi się przygotować pierwszy odcinek filmu z tej wyprawy, więc zapraszam przy okazji do oglądania.
Skąd na to energia?
To hobby, a nawet życie, bo od zawsze jeżdżę na rowerze. Kiedyś amatorsko się ścigałem, a teraz społecznie pełnię funkcję prezesa Dolnośląskiego Związku Kolarskiego, bo rowery to moja pasja, a drugą moją pasją są podróże. Połączyłem to, więc podróżuję na rowerze. Moim zdaniem najlepszy sposób na zwiedzanie świata.
Ten rower to takie uzupełnienie fajnego już sposobu na spędzanie czasu?
Rower sprawia, że można eksplorować w takim optymalnym tempie – nie tak szybko jak samochodem, czy też samolotem, ale nie też tak wolno jak na piechotę. A plusów jest więcej, ponieważ to względnie tanie, a i zdrowe. Najważniejsze jest fakt, że jadąc rowerem można rzeczywiście bardzo dobrze poznać kraj. Jest czas na kontakt z mieszkańcami i poznawanie zapachów danego kraju, smakowanie jedzenia.
Brzmi to lepiej, niż samolot, hotel, jakieś drobne atrakcje i powrót.
Byłem kiedyś w Marrakeszu w Maroku i zapamiętałem to zupełnie inaczej.Teraz by do niego dojechać, musiałem przez tydzień pedałować z Hiszpanii, przejechać przez góry, a po drodze złapałem gumę. Świat postrzega się inaczej, gdy trzeba go pokonać na rowerze.
Relacjonował Pan swoją podróż na Twitterze i Instagramie, a czytelnicy każdy ruch śledzili z zapartym tchem. Zapewne część z nich miała w głowie „o cholera, też chciałbym kiedyś przeżyć taką podróż”. Takie doznania mogą być dla każdego?
Takie podróże są osiągalne dla każdego, tak, jak dla każdego osiągalne jest przebiegnięcie maratonu.
Maraton? Dla każdego?
No przecież. Kiedy ktoś, kto w ogóle nie biega pomyśli sobie, że ma przebiec ponad 40 kilometrów w jakimś przyzwoitym czasie, to najczęściej złapie się za głowę jak Pan i stwierdzi, że to jest niewykonalne. Jednak wystarczy zacząć, zrobić sobie marszobieg na dwa kilometry, później na pięć, spróbować na dziesięć. Po czasie okaże się, że maraton nie jest niczym nadzwyczajnym.
Czyli takie małe kroki.
Podobnie jest z wyprawami rowerowymi. Na początek trzeba zrobić coś mniejszego, co może być tak samo fascynujące, jak wielka wyprawa. Zrobić wycieczkę weekendową, później coś z noclegiem. Gdy już poczujemy, że nie przeraża nas sto kilometrów, warto pomyśleć o kilku dniach. Nagle się okazuje, że jesteśmy w stanie jeździć tak tydzień lub więcej. Warto spojrzeć czysto-teoretycznie. Średnia prędkość rowerzysty, który jedzie bez pośpiechu to jakieś 15 kilometrów na godzinę. Wystarczy jechać pięć godzin i mamy 75 kilometrów na liczniku. Taki dystans robiony przez tydzień to już całe polskie wybrzeże. Jest to kwestia cierpliwości. Rower musi stać się naszym przyjacielem.
Nie tylko okazjonalnym?
Na rowerze warto jeździć trochę więcej niż raz w miesiącu, czy tygodniu. Warto też ten rower odpowiednio przygotować. Potrzebne jest wygodne siodełko, dobrze dobrane opony, natomiast rower nie musi być super drogi, czy wyczynowy.
Nie musi kosztować fortuny?
Wystarczy rower, który będzie się nadawał do dłuższych podróży. Musi być w niezłym stanie, ale to nie oznacza, że musi być nowy. Może być to kilkuletni rower, jeżeli o niego odpowiednio dbamy i serwisujemy. Sprzęt i finanse nie są tu żadną barierą. Można jeździć na rowerach wyczynowych, ja na wyprawę po Azji jechałem rowerem karbonowym z amortyzacją, ale to był sprzęt przeznaczony do wyścigów. Też można, jest fajnie. Jechało się świetnie, jednak to nie od tego zależy całokształt. Na Stany Zjednoczone i Afrykę wziąłem już trochę cięższy rower z szerokimi oponami, bo wiedziałem, że tu będzie trochę gorzej z asfaltem. Ale początki nie zaczynają się od sprzętu za tysiące.
A przygotowania?
Wychodzę z założenia, że warto być gotowym cały rok. Kiedy jest sezon ciepły od marca do listopada, staram się kilka razy w tygodniu być aktywnym i idę na rower lub idę biegać. Gdy przychodzi sezon zimowy, jeżdżę dużo mniej, natomiast staram się regularnie biegać. To nie są jakieś długie treningi, bo najcześciej zajmują mniej niż godzinę, czasem nawet pół. Robię kilka kilometrów w tempie, które nie jest zabójcze i tyle. Na takich długich wyjazdach, na przykład jak ten do USA, który trwał dwa miesiące, czy ten miesięczny do Afryki, tę formę wyprawową wypracowuje się w pierwszych dniach podróży. W pierwszym, drugim dniu jadę trochę spokojniej, staram się wprowadzić organizm w rytm podróży. Po kilku dniach czuję, że jestem w dobrej formie i mogę cisnąć.
W jednym dniu naprawdę Pan pocisnął.
Najdłuższy mój etap, który zrobiłem na pustyni to było 251 kilometrów w Mauretanii jednego dnia.
To pewnie jeden z plusów samotnej podróży – gdy ma się siły, można jechać bez oglądania się za siebie.
Są zwolennicy jeżdżenia solo, są zwolennicy jeżdżenia w parach, czy grupach. Każdy z tych wariantów ma swoje wady i zalety. Ja jeżdżę sam, bo lubię dyktować sobie tempo jazdy. Łatwo jest mi też korygować trasę. Jeżeli jednego dnia czuję się dobrze, to mogę jechać do woli. Wspominałem o tych 250 kilometrach, natomiast ja w planie miałem wtedy 150. Zrobiłem tę setkę więcej tylko po to, by dojechać do wygodnego hotelu. Jeżdżenie solo to elastyczność, nie trzeba chodzić na kompromisy, chociaż jeżdżenie w więcej osób ma takie plusy, jak chociażby to, że jest po prostu weselej. Też zdarzały mi się takie wypady. Wspominam to naprawdę dobrze, na przykład takie krótsze trasy, które robiłem z kolegami – z Wrocławia do Berlina, z Berlina do Amsterdamu. Te najdłuższe trasy robię jednak samotnie. Co ciekawe, taki samotny rowerzysta w rzeczywistości nie jest taki sam. Ludziom, którzy mnie spotykają, łatwiej jest wtedy nawiązać kontakt. Jak ktoś widzi samotnego rowerzystę to zaprasza na herbatę, obiad, pogada trochę… Te interakcje z ludźmi są wtedy dużo lepsze.
W gorszych sytuacjach trzeba jednak liczyć na siebie.
To ewidentny minus. Nie da się też rozłożyć pewnych elementów wyposażenia.
Pojawiały się przez to myśli „rzucam to i nie jadę dalej”?
Może to być zaskoczenie, jednak muszę powiedzieć, że nie miałem takich momentów. Już mówię, z czego to wynika. Przez cały wyjazd starałem się być w kontakcie z moim najbliższym otoczniem. Żyjemy w epoce cyfrowej i nawet na Saharze lub gdzieś daleko w Azji, czy w środku USA prawie zawsze jest zasięg. Byłem na łączach z moją żoną, moimi dziećmi, cały czas opowiadałem im co się dzieje, konsultowałem pewne rzeczy, a oni mi opowiadali co dzieje się we Wrocławiu.
Oprócz tego prowadził Pan Twittera, Instagrama, Facebooka.
Starałem się całą wyprawę w czasie rzeczywistym relacjonować na różnych komunikatorach. Te interakcje też dawały mi poczucie, że nie jestem sam. To bardzo przyjemne, gdy jest się gdzieś na środku pustyni w jakiejś trudnej sytuacji, a nagle telefon pika i ktoś do mnie pisze „fajnie, że jedziesz, pozdrawiam”. To pomagało.
Zadbał Pan o komfort psychiczny.
Tak, dodatkowo zabezpieczyłem się też w sposób racjonalny. Byłem zaszczepiony, przebadany, wiozłem ze sobą stertę leków, które mogły się przydać na ewentualne przypadłości. Miałem leki przeciwmalaryczne, które brałem, gdy wjeżdżałem do strefy zagrożenia malarią, polisę ubezpieczeniową, a nawet system satelitarny, bo było zagrożenie, że przez pewną część trasy nie będzie łączności. Wykupiłem opcję „SOS”, przy której w razie wypadku, tak przynajmniej miało to działać w teorii, ktoś tam miał po mnie wysłać ekipę ratunkową. To też nie jest tak, że wsiadam na rower i jadę przed siebie.
Jednak trasa nie była zaplanowana co do milimetra?
Sama trasa była narysowana tylko z grubsza. Wiedziałem gdzie chcę zacząć, jakie punkty chcę zaliczyć i gdzie skończyć, chociaż w przypadku tej trasy afrykańskiej możliwości modyfikacji nie było dużo. Wybór miałem głównie na północy Maroka, a im bardziej na południe, tym było mniej alternatyw, bo tam jest jedna droga wzdłuż Atlantyku. Po prawej stronie miałem ocean, po lewej pustynię.
Z tego co czytałem, miał Pan obawy, jeżeli chodzi o pas ziemii niczyjej między Marokiem i Mauretanią.
Gdy przejechałem przez ostatni posterunek graniczny Maroka, nagle urwał się asfalt i przez kilka kilometrów jechałem takim pustynnym bezdrożem, nieciekawym i wyboistym. Ten teren nie jest kontrolowany przez władzę marokańskie oraz mauretańskie. Tam piecze sprawują partyzanci z Frontu Polisario, czyli niepodległościowej partyzantki, która walczy o niepodległość Sahary Zachodniej. To było dziwne uczucie, gdy nagle urwała się droga, gdzieś po bokach były wraki spalonych samochodów, a gdzieś tam na horyzoncie majaczył posterunek kolejnego państwa. Było trochę strachu i emocji, ale szczęśliwie przejechałem.
Było więcej niepewnych elementów wyprawy?
Niebezpieczne były czynniki klimatyczne, geograficzne i ludzkie. Klimatyczne – podczas tej podróży miałem wszystkie typy pogody. Ruszyłem z Hiszpanii na początku lutego, gdzie pogoda była wiosenna, jednak kiedy wjechałem w góry Atlas w Maroku to nagle się okazało, że tam jest prawie zima. W nocy temperatura koło zera, rano dwa, może trzy stopnie. Na górskich szczytach leżał śnieg. Marzłem. Zjechałem trochę niżej i się okazało, że noce potrafią być bardzo zimne, natomiast w dzień jest ciepło. Dojechałem do Senegalu i zrobiło się wręcz gorąco. Przez kilka dni jechałem w temperaturze ponad czterdziestu stopni, zdarzało się, że było 45-46 stopni, a taki gorąc sprawia, że jedzie się okropnie. Trzeba ciągle pić i uważać, by nie dostać udaru.
Czyli pogoda płatała figle.
Czasem jechałem w deszczu, a czasem robiła się taka wichura, że było to niebezpieczne. Raz miałem sytuację, że wpadłem w burzę piaskową. Burza piaskowa wygląda jak taka żółta mgła. Widoczność spada do stu metrów, wszystko jest żółte i brązowe. Nagle zorientowałem się, że pędzę po płaskim prawie 80 na godzinę, czyli z prędkością motocykla. Tak silny był ten wiatr i tak bardzo mnie pchał. Gdy skręciłem później w lewo, to ten wiatr wiał od boku i nie było szansy, bym w ogóle jechał. Po chwili zatrzymał mnie patrol policji, a funkcjonariusze powiedzieli, że mam gdzieś się schować. Dodatkowo w nocy lał deszcz, więc na drugi dzień droga, którą miałem jechać, zamieniła się w rzekę, no bo na Saharze generalnie jest sucho, więc nikt tych dróg nie buduje z systemem odwodnień. Droga, która normalnie jest suchym paskiem dziurawego asfaltu, zamienia się w rzekę i jedzie się w wodzie. Najgorzej było, gdy z naprzeciwka nadjeżdżał tir…
I niczym kierowca PKS wjeżdżał w kałużę przy przejściu dla pieszych?
Bluzgał olbrzymią ilością brudnej wody. Przyjemne to nie było.
Mimo tego deszczu, na pustyni normalnie jest przecież problem z wodą.
Geografia średnio sprzyja, więc faktycznie jest bardzo duży problem z wodą, jest kłopot z miejscami, gdzie można zaopatrzyć się w żywność, jest też mało miejsc, gdzie można się bezpiecznie przespać, więc na ten wyjazd, mimo, że nie lubię tego robić, musiałem zabrać mikroskopijny namiot, śpiwór i materac. Woziłem dużo wody, zapas jedzenia, by być przygotowanym na te czynniki, które mogą być trudne. Wiadomo przecież, że odwodnienie na pustyni jest śmiertelnie niebezpieczne, dlatego ten zapas był solidny.
Wspominał Pan o tym czynniku ludzkim.
W Afryce chodziło o szalonych kierowców.
Rowerzyści dla nich nie istnieli?
Jeździłem po wielu egzotycznych krajach i zdarzało mi się narzekać na kierowców, jednak to jest nic w porównaniu z Afryką. Tu nie chodzi o pustynię, bo tam było super. Była droga i nie było prawie samochodów, szaleństwo zaczęło się, gdy wjechałem do Senegalu. Ogromna ilość samochodów, ludzie, gigantyczny tłok na ulicach i kierowcy, którzy kompletnie ignorują rowerzystów. Najczęściej wyglądało to tak, że za mną pędziła ciężarówka i miałem do wyboru – zostać na drodze i ryzykować, że ten kierowca przejedzie na centymetry ode mnie, albo też uciec na pobocze, natomiast wiadomo, wtedy człowiek zwalnia. Na początku starałem się trzymać tej drogi, jednak gdy parę razy mi śmignęli koło łokcia, to już tylko obserwowałem kto za mną jedzie i jak wyglądał na pirata drogowego, to po prostu uciekałem na pobocze. Realnym zagrożeniem dla życia rowerzysty są właśnie kierowcy. Oni mają wokół siebie tonę blachy, a ja byłem narażony na każdy najmniejszy kontakt ze strony takiego samochodu.
A jak przełamywanie bariery językowej? Z kierowcami sobie Pan raczej nie pogadał…
To był największy problem tego wyjazdu. Normalnie gdzie się nie pojedzie, wszędzie ktoś mówi po angielsku. Czy w Azji południowo-wschodniej, czy też w każdym zakątku Europy, o Stanach nie wspominając. W tej części Afryki, wszędzie poza Gambią, mieszkańcy mówią swoimi językami lub po francusku. Ja nie znam francuskiego, więc to było trudne. Tam gdzie mogłem, używałem tłumacza w telefonie. Kilku słówek się nauczyłem. Znalezienie w Mauretanii lub Senegalu kogoś, kto mówi po angielsku to naprawdę duża sztuka. Z wielką ulgą dojechałem do Gambii, która była kiedyś kolonią brytyjską.
Pogranicznicy próbowali wykorzystywać fakt, że rozumiał Pan tylko angielski?
Jak wjeżdżałem do Maroka i schodziłem z promu, to jedyne pytanie celnika było o drona. Nie miałem, więc mogłem jechać. Później na granicy z Mauretanią musiałem wyrobić sobie wizę, ona kosztuje 55 euro bodajże, miałem pewne problemy, gdy wyjeżdżałem z Mauretanii do Senegalu, bo tam ci funkcjonariusze próbowali wymusić ode mnie jakieś różne dziwne opłaty, jednak twardo odmawiałem i dali mi spokój. Na granicy Senegalu z Gambią wszystko odbyło się bez problemu. Granice, wbrew temu co czytałem, nie są aż tak trudne do pokonania, gdy się jedzie rowerem.
Jak miejscowi reagowali na Polaka na rowerze?
Było podobnie jak w Azji, gdzie największymi entuzjastami rowerzysty są dzieci. Dzieci machały, krzyczały, a im bardziej zjeżdżałem na południe, tym reakcje były bardziej żywiołowe. Od Senegalu zaczęło się to robić trochę męczące. Te dzieci krzyczały ciągle „toubab, toubab, toubab”, to w ich języku „biały”. Biegały za mną, ale traktowałem to z sympatią, mam mnóstwo zdjęć z dzieciakami, nie spotkałem się z jakimiś przejawami wrogości. Raz się zdarzyło, że rzuciły we mnie kamieniem, czy też próbowały mi jakiś patyk w szprychy włożyć, jednak takie rzeczy zdarzają się wszędzie. Tutaj głównie były życzliwe reakcje, również wśród dorosłych. Rowerzysta na świecie chyba ogólnie jest miło traktowany. Ludzie widzą, że jedzie taki…
Dziwak?
No właśnie, dziwak. Trzeba być wariatem, by tak zasuwać przez obcy kraj. Jedzie jakiś taki dziwak i zwiedza świat z perspektywy roweru. To zapewnia taki bezpieczny, miły kontakt i mnóstwo spotkań. Ludzie zapraszali mnie na herbatę, w Mauretanii zaproponowali nocleg. Doświadczyłem dużo serdeczności i gościnności.
Afryka jakoś Pana zmieniła?
Każda z tych wypraw pokazuje, jak bardzo zróżnicowany jest świat. W Afryce doceniłem, że żyjemy w Europie. W bezpiecznym, komfortowym miejscu. Nie musimy mieszkać w domach bez domu i kanalizacji, nie musimy się martwić o wodę, jedzenie. To rzeczy, które wydają się nam takie zwykłe i podstawowe. Nie myślimy o tym, że mogłoby tego zabraknąć. Nie zdawałem sobie wcześniej sprawy, że wystarczy przejechać kilka tysięcy kilometrów, by zobaczyć, jak ciężkie może być życie, jak ciężkie może być przetrwanie do następnego dnia.
Rozmawiał Jakub Wróblewski, Wiadomości Blisko Ciebie
Wspomniana w wywiadzie relacja z rowerowej podróży do Ameryki znajduje się pod linkiem: